Budują świadomość i dają nadzieję. Pani Małgorzata wygrała z rakiem, Pani Anna wciąż z nim walczy. Z reporterką RMF FM podzieliły się swoją poruszającą historią i przekonują, że choroba nowotworowa może dotknąć każdą kobietę. Wiek nie ma tu znaczenia. Swoją postawą, panie chcą zwrócić uwagę na potrzebę wykonywania regularnych badań.
Złośliwy rak piersi z przerzutami do węzłów chłonnych - taką diagnozę kilka lat temu usłyszała Małgorzata Kolendowska-Pacholczyk z Łomianek pod Warszawą. Guzek wyczuła sama, przy samobadaniu piersi. W mammografii nic nie wyszło, ale po gruboigłowej biopsji już nie było cienia wątpliwości.
Okazało się, ze mam niechcianego pasażera na pokładzie, który był na tyle złośliwy, że dał od razu przerzuty - mówi naszej reporterce pani Małgorzata. Systematycznie chodziłam na usg piersi, a guzek wyczułam między badaniami. Byłam bardzo wcześnie zdiagnozowana, więc miałam duże szanse na wyleczenie. Przeszłam operację oszczędzającą, wycięto mi duży fragment piersi z jednoczasową rekonstrukcją piersi własnymi tkankami. Potem kolejna operacja i doszczętne wycięcie węzłów chłonnych. Potem chemie, czerwona i biała, naświetlania, zastrzyki... Do tej pory jestem na hormonoterapii - dodaje.
Ale nie miałam takich pytań, dlaczego akurat to ja - wspomina. Tylko jedną myśl: żeby moje dziecko nie zostało bez mamy...
Małgorzata Kolendowska-Pacholczyk, sportowiec i tancerka, do raka podeszła zadaniowo.
Początek to gubienie się w labiryncie szpitalnych korytarzy, niewiedza, do kogo pójść, jak się zachować. Mętlik w głowie. Dlatego na wizyty u lekarza warto iść w towarzystwie kogoś bliskiego.
Wydaje nam się, że wszystko zapamiętamy, ale trafia do nas może połowa tego, co mówi lekarz - mówi pani Małgorzata. Dobrze mieć ze sobą kartkę z pytaniami, jakie chcemy zadać podczas wizyty, bo w stresie nie będziemy umieli sobie ich przypomnieć.
Warszawianka od początku wiedziała, że chce zachować dotychczasowy, aktywny styl życia. Dlatego w czasie leczenia uprawiała sport, chodziła na treningi, jeździła na rowerze i pływała. Po szóstej chemii powiedziałam pani doktor, że ja muszę jechać na narty, bo kocham narty i to mi dobrze zrobi - wspomina z uśmiechem. Sport wyzwala endorfiny i człowiek od razu inaczej podchodzi do dalszego leczenia.
Utrzymanie dobrej formy pozwalało na szybszą regenerację i dawało większą motywację do działania. Nawet w tych trudnych momentach.
Kiedy po wycięciu węzłów chłonnych miałam ogromne przykurcze, to czekając na rehabilitację sama zaczęłam ćwiczyć na bloczkach, a z mopa zrobiłam drążek do ćwiczeń. I ćwiczyłam, żeby jak najszybciej odzyskać sprawność - tłumaczy.
Zanim po chemioterapii pani Małgorzata straciła włosy, brwi i rzęsy, podczas pierwszego pobytu w szpitalu spotkała na korytarzu kobietę, która patrzyła na jej długie włosy.
Poradziła, żebym je ścięła, to będzie mi łatwiej - opowiada pani Małgosia. Posłuchałam tej rady. Jak wypadają włosy, to boli cała głowa, jakby wbijało się w nią tysiące igiełek. Myślałam, że będę płakać, przeżywać, ale ścięcie włosów bardziej przeżywała moja fryzjerka. Ale moment, kiedy dotarło do mnie, że jestem chora, to kiedy mąż całkiem ogolił mi głowę. Nie chodziło o to, że tracę urodę czy jakieś zewnętrzne atrybuty kobiecości. Tylko wewnętrznie dociera do człowieka: tak, jestem chory, zacząłem swoje leczenie i jestem pacjentem onkologicznym...
Warszawianka kupiła perukę, ale właściwie jej nie nosiła. Było jej niewygodnie i nie czuła potrzeby ukrywania siebie. Nosiła turbany, kapelusze, albo chodziła z gołą głową.
Kiedyś poszłam z mężem na konferencję i kolację, nie miałam peruki - opowiada. Do męża ktoś podszedł i powiedział: "ale ta twoja żona ma świetną stylizację, jaka odważna!" A mąż odpowiedział, że ta stylizacja to jest rak...
Dla Małgorzaty Kolendowskiej-Pacholczyk największą siłą byli bliscy: przyjaciele, znajomi, ale przede wszystkim - rodzina. Kluczowe jest też zaufanie do lekarza i... pamięć o małych przyjemnościach.
Wyjście z koleżanką na spacer, małe zakupy po wizycie lekarskiej, czy wyjazd na chwilę, żeby wyrwać się z tego schematu leczenia - tłumaczy. Starać się myśleć nie o tym, ile jeszcze przede mną, tylko ile już osiągnęłam. I wyznaczać sobie małe cele, bo jak się patrzy daleko, na kilkumiesięczny plan leczenia, to przeraża.
Pani Anna z Łodzi szła do szpitala ze świadomością, że czeka ją operacja oszczędzająca pierś. O 14-stej, dzień przed zabiegiem, profesor spojrzał na wynik mammografii i powiedział, że nie ma czego zostawiać i że trzeba wykonać radykalną mastektomię i odjąć całą pierś.
Łodzianka zmianę wyczuła podczas kąpieli, przed okresem, kiedy piersi były bardziej bolesne. To był luty 2019 roku. Nie sądziła, że to będzie coś złego, bo trzy miesiące wcześniej miała badanie i lekarze żadnej zmiany nie znaleźli. Zadziałała błyskawicznie i w ciągu 3 dni miała zrobione usg i dostała skierowanie na cienkoigłową biopsję. Dzień przed spodziewaną wizytą odebrała telefon z prośbą o błyskawiczny kontakt z lekarzem.
Wtedy byłam pewna, że to nie jest zmiana łagodna - wspomina pani Ania w rozmowie z reporterką RMF FM. Rak piersi przewodowy, G1, niskie parametry agresywności i dobre rokowania, więc miałam mieć operację oszczędzającą.
Lekarze jednak zadecydowali o amputacji piersi. Pacjentka podkreśla, że nie miała czasu, żeby oswoić się z tą myślą.
Ta zmiana dotyka do żywego, zdejmują opatrunek, a ty jesteś przerażona tym, co widzisz - tłumaczy.
Kobieta wróciła do domu i płakała przez dwa dni. Mąż zaproponował, żeby wzięli kredyt na rekonstrukcję, ale pani Anna zaczęła szukać ośrodków i przyspieszać procedurę.
Mówiłam profesorowi, że nie jestem w stanie funkcjonować w takiej wersji - mówi kobieta. Posłuchał i dwa miesiące po mastektomii miałam wszczepienie ekspandera, a 10 miesięcy później ostateczny implant. Dla mnie to była walka o odzyskanie kobiecości, własnego obrazu, że nie będę musiała myśleć o tym, że rozbiorę się i będę musiała zobaczyć tę bliznę i ten brak...
Pani Anna podkreśla, że w leczeniu nowotworów brakuje jej kompleksowego podejścia do pacjenta i zatroszczenia się również o jego psychikę. Po operacji czuła się fatalnie, nie chciała wstać.
Wezwano psychoonkologa i usłyszałam, że G1 t jest pikuś, a bez piersi da się żyć - opowiada pani Anna. To było takie deprecjonowanie mojego problemu. Rozumiem, że ktoś może mieć gorzej, ale ja naprawdę nie byłam w stanie wstać z łóżka, a ona przyszła przecież właśnie po to, żeby mi pomóc.
Pani Ania jest leczona hormonoterapią. Leki powodują chemiczną menopauzę. Efektami ubocznymi terapii jest insulinooporność, nadciśnienie, problemy ze snem i dodatkowe kilogramy.
Osobom dotkniętym chorobą nowotworową pani łodzianka radzi nie rezygnować z pracy, z pasji, z aktywności. Nie wolno myśleć wyłącznie o chorobie. Ogromnym wsparciem są też kobiety, które toczą albo toczyły podobną walkę. Na forach internetowych i grupach w mediach społecznościowych wymieniają się doświadczeniami.
Trzeba też konsultować chorobę u kilku specjalistów i nie wolno tracić czasu, to jest najważniejsze, bo na wszystko się czeka. Na wizytę, na badania, na konsylium - radzi kobieta. A guz rośnie szybko, niespodziewanie, bez naszej wiedzy. Mam koleżanki, które badały się i nie było nic, a dwa miesiące później guz miał już 3 centymetry.
Pani Ania podkreśla, że prowadzenie aktywnego trybu życia, zdrowe odżywianie i brak obciążeń w rodzinie nie gwarantuje, że nie zachorujemy. Regularne badania są jedynym sposobem, żeby zapobiec rozwojowi choroby i zwiększyć swoje szanse na powrót do zdrowia.