"In vitro nie wchodziła u mnie w grę, na szczęście dowiedziałam się o naprotechnologii i wtedy się zaczęła ta moja bardzo pozytywna przygoda z leczeniem. Po dwóch latach bycia w programie naprotechnologii doczekałam się ciąży" - mówi pani Renata, mama Piotrusia i Arka. "Pięć lat leczenia od momentu poronienia aż do zajścia w ciążę z Piotrusiem to wcale nie był stracony czas" - dodaje.

Pani Renata z mężem Łukaszem i synkami Piotrusiem i Arkiem /Grzegorz Jasiński /RMF FM

Grzegorz Jasiński: Są takie momenty w życiu par, które starają się o dziecko, które się pamięta szczególnie. Niektóre z nich to są piękne momenty, przyjemne. Niektóre to są momenty dramatyczne. Zanim zaczniemy mówić o tych pięknych i przyjemnych, chciałbym jednak zapytać o ten pierwszy dramatyczny, tzn. moment kiedy państwo zdaliście sobie sprawę, że trzeba szukać pomocy. Pamięta pani tę chwilę?

Pani Renata: Dramatyczna sytuacja pojawiła się właściwie prawie zaraz po ślubie. W pierwszym miesiącu po ślubie zaczęliśmy starać się o dziecko, bo nie chcieliśmy zwlekać z tą decyzją zbyt długo. Ze względu i na mój wiek, i na nasze plany życiowe. Chcieliśmy tego dziecka jak najszybciej. Byliśmy bardzo szczęśliwi, że w miesiąc po ślubie zaszłam w ciążę i zobaczyłam dwie kreski na teście ciążowym. Wydawało się, że ciąża będzie bardzo dobrze przebiegać. Niestety, w 12. tygodniu ciąży okazało się, że dziecko nie żyje, że płód przestał się normalnie rozwijać, że nie ma akcji serca. To się wydarzyło w bardzo dramatycznych okolicznościach, bo ja o tym nie wiedziałam. Dopiero kiedy pojechałam na badania kontrolne USG, wszystko się niestety okazało i to był dla mnie wielki szok. Jeszcze dodatkowo w szpitalu,w którym mnie przyjęto, nie zagwarantowano mi opieki psychologicznej, więc właściwie w tym pierwszym etapie najtrudniejszym, musiałam sobie poradzić psychologicznie sama. Dopiero później zaczęłam korzystać z porad psychologa, ale to już poza opieką szpitalną. Więc to było niesamowicie traumatyczne przeżycie. Po tym doświadczeniu poronienia daliśmy sobie z mężem trochę czasu, żeby organizm mój zregenerował, więc nie obawialiśmy się zbytnio, że może być problem z poczęciem następnego dziecka. Daliśmy sobie rok. Kiedy rok od momentu poronienia minął, przedłużyliśmy jeszcze ten okres starań o kilka miesięcy. No i zaczęłam się już wtedy niepokoić, bo zauważyłam, że ciąża się nie pojawia. Zauważyłam nieprawidłowości w moim cyklu. To mi dało do myślenia, że coś jest chyba nie tak. Skontaktowałam się ze zwykłym ginekologiem. Wtedy jeszcze nic nie wiedziałam o naprotechnologii i ta pani doktor, z którą się skontaktowałam, zaproponowała mi standardowe leczenie farmakologiczne, na zasadzie takich podstawowych badań. W sumie jej zdaniem wszystko było w porządku, jakieś takie niewielkie nieprawidłowości udało się na początku wykluczyć. Ale fakt faktem, że po ponad roku leczenia efektu dalej nie było. W końcu pani doktor uznała, że jej zdaniem jest wszystko w porządku i w takim razie, skoro nie ma efektów w postaci ciąży, dobrze by było skontaktować się ze specjalistą. Zaproponowała mi specjalistę, który zajmuje się metodą in vitro. Ja absolutnie nie byłam jednak zdecydowana na taką metodę, ze względów nie tylko religijnych, ale również medycznych, zdrowotnych i takich ogólnoludzkich. Ta metoda nie wchodziła u mnie w grę, więc kiedy usłyszałam taką propozycję, zaświeciło mi się tutaj czerwone światełko, że nie, to nie tędy droga. No i miałam dużo szczęścia, bo z mediów katolickich dowiedziałam się o naprotechnologii i wtedy się zaczęła ta moja bardzo pozytywna przygoda z leczeniem. Po dwóch latach bycia w programie naprotechnologii doczekałam się ciąży.

Pamięta pani i pierwszą wizytę, i pierwszą rozmowę, i moment dwa lata później, kiedy dowiedziała się pani, że jest w ciąży?

Tak. Najpierw skontaktowałam się z instruktorem naprotechnologii, tzw. modelu Creightona, czyli bardzo szczegółowej obserwacja cyklu. Po trzech miesiącach obserwacji pani instruktor zaproponowała mi wizytę u dr. Macieja Barczentewicza w Lublinie. To był wrzesień 2009 roku, naprotechnologia dopiero wchodziła tak naprawdę do Polski. Doktor Barczentewicz był znanym specjalistą i też miał doświadczenia w medycynie klasycznej w leczeniu niepłodności, więc do niego mnie skierowano. Tę pierwszą wizytę bardzo dobrze pamiętam, bo była poprzedzona bardzo szczegółowym wywiadem lekarskim. Chodziłam do kilku już tzw. zwykłych ginekologów, gdzie ten wywiad był taki bardzo powierzchowny, a tutaj było naprawdę wszystko bardzo szczegółowo. Ta pierwsza konsultacja była długa w czasie, były konsultacje nawet trwające godzinę, czasem więcej. To było bardzo troskliwe podejście, szczegółowe, cierpliwe, mnie to od razu tak pozytywnie zaskoczyło, bo do tej pory u ginekologów nie miałam takich doświadczeń.

Potem się okazało, że pani będzie wymagała zabiegu chirurgicznego. Nie wystarczyły obserwacje, nie wystarczyło dopasowanie się do cyklu, była potrzebna interwencja chirurgiczna.

Tak, bo na początku jeszcze pojawiło się sporo takich czynników, nieprawidłowości, które wymagały leczenia farmakologicznego, więc zastosowano u mnie różnego rodzaju leki na różne fazy cyklu. Poza tym były zaburzenia owulacji, różne takie nieprawidłowości cyklu, a oprócz tego już w czasie tych pierwszych trzech wizyt, okazało się już na podstawie obserwacji, że jest podejrzenie endometriozy i ostatecznie to podejrzenie się sprawdziło. W 2010 roku miałam laparoskopię diagnostyczną w szpitalu św. Rodziny w Warszawie i tam ta endometrioza została usunięta. Sprawdzono mi również drożność jajowodów, okazało się że jest niedrożny jeden jajowód, ale na szczęście drugi był drożny. Ta operacja, ta laparoskopia wyjaśniła bardzo wiele. 8 miesięcy po tej operacji – pamiętam to dokładnie - zaszłam w ciążę i pamiętam tę właśnie konsultacje. To już była ostatnia moja konsultacja w Lublinie z potwierdzeniem ciąży i doktor był bardzo mile zaskoczony. Zrobiłam mu niespodziankę i pamiętam jak patrzył na moją kartę i tam było tyle różnych nieprawidłowości wpisanych w tej karcie. Był bardzo, bardzo szczęśliwy. Bardzo zaskoczony, że natura mu tutaj kolejną niespodziankę sprawiła. I to była moja ostatnia konsultacja w Lublinie. Odkąd potwierdziła się ciąża, to Piotruś się wtedy począł, zaczęłam się leczyć w Krakowie u doktora Leszka Lachowicza. I kolejną ciążę również doktor Lachowicz prowadził z tym, że kolejna ciąża pojawiła się zupełnie spontanicznie, bez żadnego leczenia. Ja byłam bardzo sceptyczna, myślałam, że znowu mnie czeka kolejne leczenie i może przez to, że już trochę odpuściłam, to ta ciąża się właśnie pojawiła, bez żadnego leczenia. Niecałe dwa lata po Piotrusiu urodził się Arek.

Jak pani wspomina ciążę, tę pierwszą, która na pewno była w jakiś sposób obciążona tym wcześniejszym traumatycznym doświadczeniem i tę drugą, która była już po szczęśliwym rozwiązaniu?

Doktor Barczentewicz, gdy byłam w ciąży z Piotrusiem, na samym początku w pierwszym trymestrze mówił, że skoro było poronienie wcześniej, to trzeba być ostrożnym zwłaszcza w tym pierwszym trymestrze. Zaaplikował  mi odpowiednie leki, żeby było tutaj wszystko w porządku, zlecił dodatkowe badania. Ten pierwszy trymestr był stresujący. Natomiast jak już minął ten 12. tydzień, taki kluczowy, to odetchnęłam z ulgą i wtedy zaczęłam już na spokojnie podchodzić do tej ciąży. Oczywiście zrezygnowałam na ten czas z pracy, poszłam na zwolnienie lekarskie ciążowe, żeby nie było już dodatkowych czynników związanych z pracą. Żeby też wyeliminować jakieś dodatkowe stresy czy infekcje. Ja pracuję w szkole, tak że o infekcje też nie jest trudno. Byłam ostrożna, ale jak już minął ten pierwszy trymestr, to już poczułam się spokojnie, już poczułam się bezpieczna, że na pewno będzie dobrze. Okazało się że tak właśnie było, poród przeszedł bez komplikacji.

Ze względów zdrowotnych to musiał być poród przez cesarskie cięcie?

Tak, ze względów okulistycznych, bo ja mam dość poważną dysfunkcję wzroku, więc musiało być przeprowadzone cięcie cesarskie. Ale odbyło się to wszystko pod opieką bardzo dobrego zespołu. Wszystko przebiegło bez komplikacji. Tak jak mówiłam, ponad rok po urodzeniu Piotrusia począł się Arek i tutaj już było naprawdę dużo lepiej. Oczywiście zawsze była jakaś obawa przez ten pierwszy trymestrze, czy nie będzie jakiś sensacji. Na szczęście nic się groźnego nie działo. Cała ciąża przebiegła bez komplikacji, nawet nie trzeba było przyjmować niektórych leków, które zażywałam w trakcie pierwszej ciąży. Było spokojniej, a z uwagi, że już Piotruś był w domu, to wiadomo, że my jako rodzice koncentrowaliśmy się też na opiece nad Piotrusiem. Ciąża wiadomo, że była, ale już nie było takiej paniki, nie było czasu nawet, żeby się tak bardzo przejmować ciążą, bo wiadomo, że Piotruś też wymagał opieki i uwagi. Druga ciąża była na większym luzie.

Jak pani ocenia tę metodę z punktu widzenia pacjentki? Ona wymaga i samodyscypliny, i kontroli i przede wszystkim koncentracji. Na ile to jest skomplikowane, trudne, jak pani to ocenia na własnym przypadku?
 
Jeśli chodzi o obserwację cyklu, to już miałam wcześniej spore doświadczenie, bo ja zawsze byłam taką zdyscyplinowaną pacjentką, lubiłam się obserwować i byłam uczona tych metod wcześniej. Natomiast to, czego się nauczyłam od pani instruktor metody Creightona to było właściwie taki dodatek - oczywiście bardzo ważny - do tego co już umiałam. Ta metoda obserwacji Creightona różni się tym, że jest jeszcze bardziej szczegółowa, ale byłam już nauczona tego mechanizmu, że codziennie się obserwuję i to jest normalna sprawa. Na pewno kobiecie, która wcześniej nie zajmowała się obserwacją swojego cyklu, byłoby trudniej wpaść w taki nawyk. Natomiast dla mnie to były rzeczy generalnie znane, wymagały tylko uzupełnienia wiedzy na temat samej metody Creightona.

Ten okres starania się o dzieci i też niepewności ocenia pani jako traumę życiową, czy teraz z perspektywy czasu to po prostu był taki element życia, historii?

Zawsze właśnie powtarzam, że te pięć lat leczenia od momentu poronienia aż do zajścia w ciążę z Piotrusiem to wcale nie był stracony czas. Uważam, że dużo dobrego zrobiłam dla ludzi i miałam też więcej czasu, żeby zaangażować się w działalność społeczną, społeczno-religijną. Przyczyniłam się choćby do powstania Duszpasterstwa Niepłodnych Małżeństw w Krakowie. Kibicowałam tej inicjatywie od samego początku, więc miałam też czas na to, żeby dzielić się swoimi doświadczeniami z innymi parami z problemem niepłodności albo na przykład z problemami związanymi z poronieniami. To absolutnie nie był stracony czas, więcej czasu było dla innych ludzi na działalność społeczną i również zawodowo mogłam się zaangażować. Nawet jeśli ktoś tutaj nie jest osobą wierzącą, to trzeba to podkreślić, że zawsze los czy Pan Bóg, w zależności jak kto do tego podchodzi, zsyła nam różne inne zadania. Dzięki temu można coś dobrego zrobić dla innych ludzi. To absolutnie nie był stracony czas i dzięki temu, że miałam takie wsparcie duchowe, religijne od strony modlitwy też łatwiej mi było to cierpienie niepłodności przeżywać.

Jeszcze wspomnijmy o mężu. Tutaj problem był po pani stronie. To była pani choroba no i mąż pomógł ją przetrwać.
 
Tak, zdecydowanie pomógł, bardzo mnie wspierał, uczestniczył w spotkaniach z instruktorem, uczestniczył w konsultacjach lekarskich, w większości tych konsultacji i również wspierał mnie duchowo. I to też było dla mnie ważne, że nie nalegał na dziecko za wszelką cenę, też był przeciwnikiem metody in vitro i nie chciał, żeby to dziecko się pojawiło za wszelką cenę, żebyśmy poszli na skróty. Miał też do tego problemu dystans, wiedział, że po prostu potrzeba czasu, ale wiedział też, że medycyna poszła do przodu i miał nadzieję, że może nam pomóc.