"W pewnym momencie stało się jasne, że moje płuca nie podejmą już pracy, że zostały zniszczone, a może życie podtrzymują tylko maszyny" - opowiada Grzegorz Lipiński, który niespełna rok temu przeszedł transplantację płuc z powodu Covid-19. W sobotę, 12 czerwca, wraz z innymi osobami po przeszczepie stanie na starcie Biegu po Nowe Życie.
Na symbolicznej trasie marszu nordic walking wystąpią jak zawsze osoby po przeszczepach, przedstawiciele świata medycyny oraz osoby znane z ekranów telewizyjnych, świata filmu, teatru, estrady, sportu czy mediów. Największa polska inicjatywa społeczna promująca świadome dawstwo narządów odbędzie się 12 czerwca w Wiśle. Transmisję z tego wydarzenia będziecie mogli śledzić w Faktach RMF FM oraz na naszych stronach w internecie. Początek kilka minut po godzinie 12.00.
W Biegu po Nowe Życie w Wiśle weźmie udział m.in. pan Grzegorz, który w z powodu koronawirusa musiał przejść transplantację płuc. Polecamy wywiad przeprowadzony przez organizatorów wydarzenia.
Był pan pierwszym pacjentem w Polsce, który przeszedł transplantację płuc, bo zostały doszczętnie zniszczone z powodu Covid-19. Przed chorobą był pan zdrowym 45-latkiem.
Grzegorz Lipiński: Z powodu zakażenia koronawirusem stałem się osobą niepełnosprawną. Mam nadal spore problemy z oddychaniem, dokucza mi uszkodzenie nerwu strzałkowego, przez jakiś czas mogłem chodzić tylko w specjalnej ortezie, codzienne zażywam garść leków. Nie wiem, czy będę mógł wrócić do pracy, czy nie będę musiał zmienić zawodu, nie mam pewności, czy nie pojawiają się u mnie w przyszłości jakieś kolejne problemy zdrowotne
Pracuję w Wojewódzkim Szpitalu Specjalistycznym w Tychach, który został przekształcony w zakaźny, jestem kierownikiem centralnej sterylizatorni, ale w szpitalu skrupulatnie przestrzegaliśmy od samego początku pandemii wszystkich rygorystycznych zasad, dezynfekcji, maseczek, itd. Tak naprawdę mogłem się zakazić wszędzie - w sklepie, na ulicy, od kogoś ze znajomych. To była druga połowa czerwca zeszłego roku. Pierwszymi objawami były zmęczenie i gorączka. Takie ogromne zmęczenie, trudno mi było popchać pusty wózek synka, a potem nawet coś zjeść. Po zażyciu środków przeciwgorączkowych temperatura na chwilę spadała, ale potem się podnosiła. Nawet do 40 stopni C.
Kiedy zorientował się pan, że to może być zakażenie koronawirusem?
W momencie kiedy mój stan się pogarszał, byłem coraz słabszy, pojawiły się problemy z oddychaniem, miałem bardzo wysoką gorączkę, zgłosiliśmy się na testy. Kiedy w nocy nie mogłem oddychać, żona zdecydowała się wezwać pogotowie. Karetka zabrała mnie do szpitala. Tego samego, w którym pracuję. Zrobili mi dokładne badania, m.in. RTG płuc. Saturację miałem dobrą, dlatego trafiłem na ogólny oddział covidowy ale szybko okazało się, że czeka mnie walka o życie. Już po kilku godzinach zostałem przeniesiony na OIOM. Nie pomagało nic - osocze ozdrowieńców, remdesiwir. Najpierw oddychałem przez wąsy tlenowe, potem przez półmaskę, potem przez maskę dostawałem 100 proc. tlenu. Przy każdej próbie odłączenia zaczynałem się dusić, pojawiał się straszny kaszel.
Leżałem pod tlenem tydzień. Miałem coraz gorsze wyniki. Wreszcie lekarze powiedzieli mi, że muszą mnie zaintubować. Jeszcze na początku miałem na tyle sił, by choć odpisywać żonie na SMS-y. Bardzo się o nią martwiłem. Była wtedy w ciąży. Wysyłała mi SMS-y nawet wtedy, jak już przestałem odpowiadać. Pisała co z synem, jak się czuje, co w domu. Była zamknięta z dzieckiem. Sama, objęta kwarantanną. Pomoc rodziny mogła się sprowadzać tylko do zostawienia zakupów pod drzwiami. Trudno mi sobie nawet wyobrazić, co przeżyła. Jestem jej bardzo wdzięczny za to, że wierzyła we mnie. Nigdy nie straciła nadziei, że uda mi się z tego wyjść.
Koledzy z pracy robili wszystko, by uratować panu życie. Trafił pan pod opiekę Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie.
Tak, bo koniecznie okazało się podłączenie do sztucznego płucoserca, czyli do ECMO. Ja już z tego okresu niewiele pamiętam. Byłem niemal przez cały czas w śpiączce. Mój stan był dramatyczny. Przetaczano mi krew, poddawano dializom, miałem krwotoki. Jasne stało się, że moje płuca są tak zniszczone, że nic nie jest w stanie sprawić, by podjęły pracę. Przy życiu utrzymywały mnie tylko maszyny. Lekarze z Krakowa uznali, że jedyną szansą na ratunek jest transplantacja płuc. Nikt w Polsce nie wykonywał wtedy takich zabiegów u pacjentów z płucami uszkodzonymi z powodu zakażenia koronawirusem. Lekarze ze Śląskiego Centrum Chorób Serca zdecydowali, ze są gotowi podjąć takie wyzwanie. Zostałem przetransportowany do Zabrza razem z ECMO.
Tam mnie na chwilę wybudzono, abym świadomie wyraził zgodę na transplantację.
W Polsce nadal wielu pacjentów umiera tylko dlatego, bo w porę nie udaje się znaleźć dla nich nowej wątroby, nerki czy serca. Pan miał szczęście.
Wiem o swoim dawcy tyle, że był prawdopodobnie mężczyzną, średniego albo wysokiego wzrostu. Jestem ogromnie wdzięczny i jemu i jego rodzinie. Operacja odbyła się w nocy z 31 lipca na 1 sierpnia. Długa, kilkunastogodzinna. Lekarze nie do końca wiedzieli, z czym przyjdzie im się zmierzyć. Operacja się udała, płuca podjęły pracę.
Po miesiącu rehabilitacji mogłem wrócić do domu. To był dzień, na który bardzo czekałem. Rehabilitacja była bardzo intensywna. Po tylu tygodniach leżenia, a przecież tylko pod ECMO spędziłem miesiąc, nie byłem w stanie nawet podnieść ręki do góry. Na początku nawet siedzenie w fotelu było ogromnym wysiłkiem, ale z każdym tygodniem jest coraz lepiej. W listopadzie urodziła nam się wyczekiwana córeczka. Uważam, że cały personel medyczny, który w czasie epidemii nagle musi walczyć o życie tylko bardzo ciężko chorych, często umierających pacjentów, to bohaterowie.
W styczniu, gdy tylko było to możliwe, zaszczepiłem się przeciwko Covid-19, posłuchałem zaleceń lekarzy. Wiem, że są osoby, które nadal nie wierzą w epidemię. To są ludzie, którzy nie przeżyli tego, co nam się przytrafiło. Znajomi, którzy chorowali, mają problemy kardiologiczne, neurologiczne, ze wzrokiem. To choroba, która potrafi spustoszyć organizm każdego, także młodego człowieka.