Lekarze alarmują: Szpitalne Oddziały Ratunkowe w Warszawie są na skraju wydolności. Brakuje miejsc, personelu i rozwiązań systemowych. "Mamy po 160 pacjentów dziennie, a lekarze są skrajnie wypaleni" - mówi dr hab. n. med. Paweł Łęgosz z Kliniki Ortopedii i Traumatologii WUM.

  • SOR-y w stolicy pękają w szwach - kolejki, tłok, brak łóżek.
  • Pacjenci miesiącami blokują miejsca - nie ma dokąd ich przekazać.
  • Personel przeciążony do granic - lekarze boją się, że odejdą.

SOR-y w Warszawie na granicy katastrofy

Warszawskie SOR-y już dawno przekroczyły granicę swojej wydolności - ostrzega dr hab. Paweł Łęgosz. Przy takim natłoku personel nie jest w stanie poświęcić pacjentowi więcej niż pół godziny - zaznacza lekarz. Przykład? W Szpitalu Dzieciątka Jezus w maju tego roku przez SOR przewinęło się 3056 pacjentów, co daje średnio 102 osoby dziennie. Dla porównania - rok wcześniej było to 2520 osób (84 pacjentów dziennie).

Największy problem stanowi centralizacja pacjentów w kilku placówkach - mieszkańcy całej Warszawy i okolic trafiają do tych samych szpitali. Zamknięto SOR przy ul. Barskiej, a także szpital na Solcu. Teoretycznie przeniesiono go na Ursynów, ale mieszkańcy z centrum nie będą jeździć na drugi koniec miasta. Trafiają do nas, na Stępińską, czy na Bielany - wyjaśnia Łęgosz.

W efekcie niektóre dyżury stają się wręcz dramatyczne. 2 maja mieliśmy 164 pacjentów, 22 maja - 167, a 27 maja - 165. Mam trzech lekarzy, którzy muszą obsłużyć 20 pacjentów leżących i ponad 150 przychodzących - kontynuuje.

Nie ma gdzie przekierować pacjentów. "Wszyscy mówią: nie nasza sprawa"

Szpital nie jest z gumy, nie jesteśmy w stanie przyjąć wszystkich - mówi Łęgosz. Problemy wynikają również z faktu, że do SOR-ów trafiają pacjenci, którzy nie powinni się tam znaleźć. To efekt m.in. niewydolnych placówek POZ i nocnych pomocy lekarskich. Lekarze POZ często ograniczają się do wystawienia skierowania na SOR. A to nie jest ich rola - podkreśla specjalista.

Zdarza się, że pacjenci siedzą na krzesłach z kroplówkami, bo nie ma łóżek. Nie mogę kłaść chorych na podłodze - mówi lekarz. Sytuacja jest tym trudniejsza, że szpital pełni kluczową rolę w systemie transplantologii - przeszczepia się tu trzustki, wątroby, nerki. Miejsca dla tych pacjentów często zajmują osoby z zapaleniem płuc czy układu moczowego, które mogłyby być leczone w innych szpitalach - podkreśla Łęgosz.

Niestety, inne placówki nie chcą przyjmować tych pacjentów, nawet po wcześniejszej diagnozie i transporcie szpitalnym. Wystąpiłem z propozycją przewożenia zdiagnozowanych pacjentów do innych jednostek. Żaden szpital nie podjął rękawicy - mówi. Choć obłożenie na oddziałach internistycznych w szpitalach powiatowych sięga zaledwie 55-60 proc., baza łóżkowa pozostaje niewykorzystana. Tymczasem na SOR-ach internistyczni pacjenci leżą nawet tydzień, zamiast trafić na oddział w ciągu 12 godzin.

Lekarze są wykończeni. "Boję się, że w końcu odejdą"

Raz w miesiącu ogłaszam konkursy, ale nie ma chętnych do pracy - przyznaje Łęgosz. Personel jest skrajnie przeciążony i wypalony. Robią więcej, niż można, ale nie da się z nich już więcej wycisnąć - dodaje.

Brakuje również placówek opieki długoterminowej, przez co łóżka w szpitalach są blokowane przez miesiące. Mam obecnie 12 takich pacjentów - przyznaje lekarz. Co gorsza, pacjenci bywają agresywni. Zdarzają się rękoczyny wobec zespołów ratownictwa medycznego, bo karetki zamiast odjeżdżać, stoją pod SOR-em nawet 5 godzin. Za takie przestoje szpital płaci kary - kontynuuje.

Dr Łęgosz nie traci jednak nadziei. Byłoby łatwiej, gdyby do systemu włączyć instytuty, które o 15:00 zamykają drzwi, a mają kontrakty z NFZ. Warto byłoby też zachęcić prywatne szpitale do przyjmowania pacjentów w trybie pilnym - puentuje.