"Wielokrotnie się zastanawiałam, kim jest mój dawca. Nie mogą się tego dowiedzieć, zabrania tego prawo i może to dobrze" - mówi RMF FM pani Małgorzata Rejdych, która dostała nowe serce niemal dokładnie 20 lat temu. O swoich emocjach opowiada przy okazji półwiecza pierwszej na świecie udanej operacji serca. Jak podkreśla, pacjenci po przeszczepie czują wdzięczność wobec rodzin dawców, których organom zawdzięczają życie. "Nie mamy wyrzutów sumienia. Nie czatujemy na niczyją śmierć, ale żyjemy dzięki dobroci, ofiarowaniu narządów, które człowiekowi który zmarł nie są już potrzebne" - tłumaczy.
Grzegorz Jasiński: Data przeszczepu?
Małgorzata Rejdych: 9 lutego 1998 rok. Niedługo będzie 20 lat...
Jest pani chodzącą "reklamą" tego centrum transplantologicznego i tak się pani chyba czuje...
Faktycznie tak się czuję. Jestem bardzo pozytywnym przykładem, w ogóle jestem pozytywnie nastawiona do życia. Można powiedzieć, że jestem szczęściarą, ponieważ od samego początku po przeszczepie nie było jednego takiego momentu, żebym miała jakiekolwiek problemy. Szłam maleńkimi kroczkami, ale nie były to kroki w tył, tylko zawsze do przodu.
Pamięta pani dzień, kiedy się dowiedziała, że przeszczep prawdopodobnie będzie konieczny?
Ja chorowałam na kardiomiopatię, jak większość pacjentów, kwalifikujących się do przeszczepienia serca. Chorowałam w zasadzie trzy lata. Tyle, że dwa lata w zasadzie straciłam, bo uciekałam przed operacją, szukałam innych lekarzy, innych diagnoz, łudząc się, że to nie może być prawda, że to pewnie jest jakaś pomyłka, że będzie dobrze. Mówiło się na początku o wymianie zastawek, ponieważ serce było chore pogrypowo, to były powikłania po niedoleczonej grypie. Kiedy mnie już dopadło, to była jesień 97 roku, trafiłam tu do szpitala Jana Pawła II na wszczepienie rozrusznika serca. Myślałam, że ten rozrusznik mi pomoże, że będę żyła w jakimś komforcie, że przeszczep nie będzie konieczny, ale lekarze mnie tutaj sprowadzili na ziemię. Powiedzieli, że to jest tylko wspomaganie, tylko zabezpieczenie, żeby to serce nie stanęło, żebym czuła się pewniej ja i rodzina. Ale serce jest tak zniszczone, że proponują mi przejście do poradni transplantacyjnej, do zespołu, który kwalifikuje. Mówiąc szczerze, ja tej kwalifikacji na swojej skórze nie przeżyłam, ponieważ miałam świeże wypisy ze szpitala, bardzo źle się czułam, z dokumentami poszedł mój mąż. Zostałam zakwalifikowana zaocznie. To zresztą było też dla mnie oznaką, że mój stan musi być tak poważny, że nie mam się co opierać. Tym bardziej, że motywator był, miałam córkę i szkoda byłoby mi ją w tamtym czasie osierocić. Ona miała wtedy 15 lat, to taki ważny moment dla każdej dziewczyny, kiedy wchodzi w życie, pierwsze wybory, pierwsze dylematy. Tak sobie myślałam, jak ona sobie poradzi... Jedynaczka. Ukochana.
PRZECZYTAJ ROZMOWĘ GRZEGORZA JASIŃSKIEGO Z PROF. ANTONIM DZIATKOWIAKIEM
Jak wyglądało to czekanie? Nie było bardzo długie...
Zostałam zakwalifikowana równo 20 lat temu, a przeszczep był 9 lutego. Niecałe trzy miesiące. Jak to przebiegało? W zasadzie pół na pół, trochę w domu, trochę w szpitalach, ciągle R-ka, ciągle na sygnale, ciągle kardiowersja, ustawianie. Moje serce było tak chore, że ja wpadałam w częstoskurcze. To się przejawiało bardzo częstym biciem serca, niedotlenieniem mózgu, omdleniami. Nie mogłam zostać na moment sama w domu, były ciągłe dyżury wszystkich członków rodziny, łącznie z moimi rodzicami, którzy jeszcze wtedy żyli. Na sam przeszczep byłam przewieziona też ze szpitala. Kolejny raz była wzywana karetka. W styczniu 98 roku stan był już tak poważny, że lekarze zdecydowali, że powinnam się znaleźć na czele listy pacjentów, oczekujących na przeszczep. Nie wypuszczono mnie już do domu. Już tam czekałam do skutku.
Jaka była różnica między panią przed, a panią po operacji? Oprócz tego, że się pani lepiej czuła...
Tego nie da się porównać, to są dwie skrajności. Życie takiej roślinki wegetującej w domu, czy na salach szpitalnych, kiedy ja bałam się każdego ruchu, każdego kroku, bo to serce nabierało takich przyspieszeń lub zwolnień. Bałam się ruszyć z łóżka. Wystarczyło, że pochyliłam się nad umywalką, a już to ogromne, powiększone serce, dotykając jakichś nerwów, wpadało w takie właśnie migotanie, arytmię, która skutkowała omdleniem. Nie mogłam przejść, bo dusiło, spać mogłam tylko w takie pozycji półsiedzącej. Bałam się czegokolwiek. A to tylko jeśli chodzi o dolegliwości fizyczne. Natomiast psychicznie dół był totalny. Miałam 39 lat, jakkolwiek ta choroba wolno postępowała, to taki spadek formy nastąpił dość gwałtownie. W tym październiku świat mi się totalnie zawalił. Wtedy już było bardzo źle i bardzo źle się czułam. Kiedy z życia w pełnym biegu, pełnej aktywności nagle trzeba było z wszystkiego zrezygnować, tyle rzeczy niedokończonych, tyle marzeń, tyle planów... I nagle to wszystko się kończy. I kończy się tak świadomie. Przecież 20 lat temu nie było jeszcze internetu, że ja mogłam sobie wygooglować pewne informacje. To był niesamowity strach, paraliżujący. Wiedziałam tylko, że to jest bardzo poważna operacja, że potrzebne jest krążenie pozaustrojowe, że mogę tej operacji nie przeżyć, że nawet jeśli uda się dożyć do operacji, jeśli znajdzie się serce, jeżeli będzie ten przeszczep, to to serce może również nie "zaskoczyć", nie podjąć pracy. Organizm był wycieńczony, nie wiedziałam, czy się zbiorę po tej operacji. Taka świadomość, że być może to życie się już kończy, że nie pokończę pewnych rzeczy, że nie zdążę przygotować córki na wiele rzeczy. Długo to zresztą ukrywałam, żeby ona też nie miała stresu. To było bardzo ciężkie. Psychika choruje niesamowicie. W końcu jest ta operacja, operacja się udaje, ja się wybudzam na sali pooperacyjnej...
PIERWSZY UDANY PRZESZCZEP SERCA. TO JUŻ 50 LAT. PRZECZYTAJ ARTYKUŁ GRZEGORZA JASIŃSKIEGO
I pierwsza myśl?
Pierwsza myśl jest taka, że to chyba nie może być niebo, więc chyba jeszcze żyję. Patrzyłam na sale pooperacyjną, usłyszałam aparaturę pikającą za moimi plecami i pomyślałam sobie, że jeśli jestem na sali pooperacyjnej to znaczy, że jestem po operacji. Szybciutko dotknęłam klatki piersiowej, namacałem opatrunek, no i wtedy już wiedziałam, że jestem po. Przeszczęśliwa wsłuchałam się w bicie tego nowego serca, to było zupełnie inne bicie. To już nie było takie drżące, delikatne, takie ledwie ledwie, tylko to było mocne, energiczne, równo bijące drugie serce.
Szukała pani tętna na przegubie, czy gdziekolwiek?
Nie. Ja to tętno czułam w sobie, miałam takie emocje, że w uszach czułam, wszędzie, w każdym kawałeczku. Cała drżałam, całe ciało aż ruszało się w rytm bicia tego serca. Tak to wtedy czułam.
Ale przecież operacja jest tak poważna, że człowiek jest cały obolały. Jak pani to zniosła? To nie miało żadnego znaczenia...
Akurat jestem takim przykładem, że nie czułam żadnego bólu. Albo miałam tak świetnie dobrane środki przeciwbólowe. Sama poprosiłam w pewnym momencie, już po jakimś czasie, że ja nie potrzebuję żadnych środków, mnie naprawdę nic nie boli. Maleńkimi kroczkami do przodu. Nie byłam pacjentem, który długo tam przebywał, ale jednak 11 dni, jak pamiętam, byłam na OIOM-mie. I szczerze mówiąc nie spieszyłam się na dół, bo mnie tam było doskonale, czułam się pewnie, otoczona całodobową opieką. Wiedziałam, że pielęgniarki, które opiekują się takimi pacjentami, jak ja, na moment nas nie opuszczają, cały czas są w pogotowiu, mają wzrok wbity w pacjenta, jak się czuje. Czułam się tam bardzo bezpiecznie. A jak już zeszłam na dół, jak już poznałam tych, którzy byli "starsi" te dwa, trzy tygodnie, popatrzyłam, jak śmigają po korytarzach, to już zupełnie inaczej się żyło. Człowiek chciał nadążyć za tymi, którzy już mają tę operację za sobą.
Pierwsze kroki? Pierwsze schody?
Bardzo ciężko. Bardzo długo leżałam, albo niewiele chodziłam. I pamiętam taki moment, kiedy byłam już kilka dni po zejściu na taki normalny oddział szpitalny, jeszcze byłam słabiutka, jeszcze miałam przynoszone posiłki do sali, i przyszedł doktor Mirosław Garlicki. Mówi tak, jeśli nie wstaniesz, to przestaniesz jeść, koniec z posiłkami do łóżka, to nie jest hotel. Zaczynasz chodzić. Mówię: panie doktorze, naprawdę nie jestem w stanie. On pyta: pantofelki masz? Mam. Sprawdził, czy są odpowiednio czyste. Sam osobiście mi je ubrał, pociągnął za ręce, pomógł wstać. Doprowadził mnie do ściany. Ja mówię, że rzucił mnie na ścianę i mówi: to teraz maszerujesz. A ja ledwie ledwie, spocona, zdyszana. Poszłam do okna, wróciłam, marzyłam o tym, żeby zalegnąć, a on na to, idź jeszcze raz. Mówię, że już nie dam rady, ale jutro spróbuję. I od tego jutra już faktycznie było coraz lepiej. Ten pierwszy spacer smakował niesamowicie, podobnie, jak pierwsze uchylenie okna. Po tylu miesiącach izolacji mogłam pooddychać takim ostrym, fajnym powietrzem. Cudowna sprawa.
Czy czuła się pani tą samą osobą, którą była wcześniej? Tylko zdrową? Czy ta myśl, że we mnie jest coś innego, co należało kiedyś do innego człowieka, ma znaczenie? Czy się o tym nie myśli, zapomina, myśli tylko w szczególnych okolicznościach?
Jest taka część pacjentów, którzy nie mogą się jakoś uładzić psychicznie z tym, że żyją dzięki śmierci innego człowieka. Myślę, że na początku każdy z nas się zastanawia, skąd ma to serce, kto to był. Jak zginął. Czy się pojawia jakiś wyrzut sumienia? Nie. Dlatego, że my tak naprawdę nie czatujemy na niczyją śmierć, nie czekamy na nią. My tylko żyjemy dzięki dobroci, ofiarowaniu narządów, które nie są już w żaden sposób potrzebne człowiekowi, który zmarł i tak i tak. My tylko dzięki dobroci rodziny, czy oświadczeniu woli, jakie posiadał ten zmarły, możemy nadal żyć.
Wielokrotnie zastanawiałam, kim jest mój dawca. Nie mogą się tego dowiedzieć. Zabrania tego polskie prawo. I to może i dobrze. Natomiast nie kryję daty mojego przeszczepu, bo być może żyje jeszcze rodzina tego mojego dawcy - wiem tylko, że to był młody chłopak - może bracia, może siostry, może jeszcze rodzice. I myślę, że dla nich byłaby taka satysfakcja wiedzieć, że ja to serce noszę w sobie, szanuję, że to serce żyje, że ten człowiek nie umarł tak do końca... cały. Żeby oni mieli też taką satysfakcję, że to serce jeszcze żyje, uczestniczy w moim życiu, które też - powiedziałabym - staram się przeżyć dobrze. Może i szlachetnie. Może i służąc innym.
Czy się to moje życie zmieniło po przeszczepie? Pewnie, że się zmieniło. To wszystko, co przeżyłam, to ciągłe ocieranie się o granicę życia i śmierci, zostawia w psychice ślad. Nagle sprawy ważne przestają być tak ważne. Dokonuje się innej selekcji, tworzy inną hierarchię. Ta hierarchia układa się według zupełnie innych wartości. Odsiewa się byle jakie sprawy. Inne rzeczy zaczynają być naprawdę najbardziej istotne. I według tych nowych kryteriów rozpoczyna się to drugie życie. A to, że przeszłam pewne rzeczy, to też uczy mnie pewnej empatii do wszystkich ludzi, którzy potrzebują, którzy chorują. Inaczej postrzegam ludzi starszych, schorowanych, czy takich którzy są tu w klinice.
Co zrobiłam? Wróciłam do pełnej aktywności. Zapominam, że może powinnam mieć jakieś rygory. Nie mam żadnych. Oprócz tego oczywiście, że trzeba przyjąć lekarstwa, poddać się badaniom, położyć w szpitalu raz w roku, by skontrolować kondycję tego serduszka. Ale oprócz tego nic, kompletnie nic mnie nie ogranicza. Wręcz przeciwnie, powiedziałabym, że to życie smakuje zupełnie inaczej, naprawdę pięknie smakuje. To się dopiero teraz docenia. I od samego początku mam taki ogromny apetyt na to wszystko, co traciłam, żeby się tym rozkoszować. I ten apetyt, w miarę jedzenia, wcale nie słabnie. Miałam owszem parę takich momentów w życiu, że człowiek był nawet trochę tym życiem zmęczony, ale jak sobie zdałam sprawę, albo spotkałam kogoś, kto teraz walczy o życie, to sobie myślałam, Panie Boże, chyba grzeszę. Na początku myślałam, żeby chociaż rok przeżyć, żeby pokończyć te wszystkie sprawy, doprowadzić córkę do matury. A potem myślę, to żeby się jeszcze na studia dostała. To może jeszcze, żeby poznała kogoś. A potem myślę, że to trzeba byłoby być na ślubie i weselu. To może Panie Boże, jeszcze parę lat. A potem jeszcze wnuki. I to wszystko dziś już za mną. Za parę dni jedna wnuczka kończy 9 lat, a potem druga kończy 6 lat. Życie spełnione, życie szczęśliwe, życie poświęcone i sobie, i rodzinie, ale też i innym ludziom. Wiele lat temu włączyłam się w prace stowarzyszenia na rzecz osób po przeszczepie serca. Założyłam takie stowarzyszenie tutaj w Krakowie. Działam na rzecz takich, jak ja, którzy są już po przeszczepie, na rzecz takich, którzy oczekują. Wielokrotnie towarzyszę tym ludziom w drodze na sale operacyjną, zawsze mówiąc, czekam tutaj po drugiej stronie życia na ciebie. I służę im także w ten sposób, że biorę udział w różnych akcjach edukacyjnych na temat transplantacji serca, dając świadectwo, że to jest wszystko warte, że ci ludzie bez zgody rodziny zmarłych osób na przeszczep, nie będą żyć dalej. I to dotyka osób nie tylko takich jak ja, dojrzałych, w jakiś sposób spełnionych społecznie i rodzinnie, ale to dotyka również dzieci. I to jest olbrzymi problem, dla wszystkich którzy chorują i oczekują na przeszczep. Bo jak mówi profesor Dziatkowiak, opadł taki entuzjazm, są środki, są lekarze, jest aparatura, ale opadł entuzjazm. Tymczasem ludzi oczekujących na przeszczep wcale nie ubywa. I oni są w tragicznej sytuacji.
Mówi pani o docenianiu tego daru, jakim jest serce. Ale faktycznie można teraz widzieć wyraźnie, że to jest dar bardzo trudny, że mimo całej wiedzy, niełatwo to zrobić...
Bardzo niełatwo. Zawsze podkreślam, że mam ogromny szacunek do tych osób, które wyrażają zgodę na pobranie narządów. Zwłaszcza szacunek dla rodziców małych dzieci, które z różnych przyczyn umierają. I rodzice wyrażają zgodę by pobrać serce malutkiego dziecka, ukochanego dziecka, które odchodzi na ich oczach, żeby ratować kogoś nieznanego. Są corocznie organizowane imprezy, Światowy Dzień Serca, kiedy między innymi dziękujemy wszystkim rodzinom naszych dawców, za to, że wyrazili zgodę i dzięki temu my możemy żyć.