Mija 20 lat od najtragiczniejszej w historii polskich Tatr lawiny. 28 stycznia 2003 roku lawina, która zeszła spod Rysów, zabiła osiem osób - sześcioro uczniów liceum w Tychach, starszego brata jednego z licealistów i jednego z ich opiekunów. Bezpośrednio po wypadku na lawinisku ratownicy odnaleźli trzy osoby - dziewczynę i dwóch chłopaków. Jeden z nich już nie żył, drugi zmarł w szpitalu. Nastolatka przeżyła. Pozostałe ofiary odnaleziono dopiero pół roku później.
Rano 28 stycznia 2003 roku ze schroniska w Morskim Oku z zamiarem zdobycia Rysów wyruszyła trzynastoosobowa grupa - jedenaścioro uczniów tyskiego liceum i ich dwóch opiekunów. Dzień wcześniej na najwyższy szczyt Polski wspinali się ich koledzy. Warunki zmieniały się gwałtownie. Z każdą godziną było coraz gorzej. Dzień wcześniej pierwsza grupa wyszła, zeszła, była niezwykle zadowolona - wspomina po 20 latach w rozmowie z dziennikarzem RMF FM Maciejem Pałahickim naczelnik Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego Jan Krzysztof.
Trasa wycieczki prowadziła czerwonym szlakiem ze schroniska w Morskim Oku na szczyt Rysów. Ścieżka najpierw wiedzie brzegiem Morskiego Oka, następnie wspina się nad Czarny Staw, obchodzi go z lewej strony i wznosi się stromymi zakosami. Po osiągnięciu wielkiego głazu szlak odbija nieco w lewo i wprowadza do Kotła pod Rysami, a następnie na skalną grzędę stanowiącą górną część trasy. O godzinie 11 weszli na nią nauczyciel tyskiego liceum wraz z trzema uczniami.
Impuls, który wyzwolił lawinę
W tym momencie ruszyła potężna lawina. Porwała dziewięć osób idących poniżej w dwóch grupach.
Ryzyko lawinowe było na tyle duże, że tak duża grupa poruszająca się równocześnie po tych masach śniegu prawdopodobnie była tym impulsem wyzwalającym ostatecznie tę lawinę. Z racji ilości śniegu tam zgromadzonego ta lawina była naprawdę ogromnych rozmiarów. Nie pamiętam, by w tych ostatnich 20 latach w tym miejscu tak wielka lawina miała miejsce - podkreśla Jan Krzysztof.
Ogromne masy śniegu pędziły tysiąc metrów w dół i zatrzymały się dopiero łamiąc taflę lodu na Czarnym Stawie. Czoło lawiny miało około pięciu metrów wysokości. Po kilkunastu minutach na miejsce przyleciał śmigłowiec TOPR i zaczęła się akcja poszukiwawcza.
Masy śniegu zostały wraz z tymi uczniami i ich opiekunami wtłoczone do Czarnego Stawu, na długości kilkuset metrów. Szanse na przeżycie były absolutnie zerowe - ocenia po 20 latach od tragedii naczelnik TOPR.
Obryw był bardzo wysoko. Lawina załamała lód. Porwani uczestnicy wycieczki znaleźli się w takiej masie lodowo-śnieżno-wodnej, w której nawet prowadzenie jakichkolwiek działań ratowniczych było niemożliwe - wspomina Jan Krzysztof.
Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla audio
Dramatyczna akcja ratunkowa
Uczestnicy wycieczki nie mieli detektorów lawinowych, trzeba ich szukać przy pomocy sond, metr po metrze. W pierwszych minutach akcji udaje się odnaleźć tylko trzy osoby - częściowo przysypaną dziewczynę i dwóch chłopaków. Niestety jeden z nich nie żył. Pozostałą dwójkę toprowski "Sokół" zabrał do szpitala w Zakopanem. Nastolatka przeżyła, jej kolega zmarł w szpitalu.
W tym samym czasie spod szczytu Rysów na miejsce wypadku dotarł opiekun grupy wraz z trzema uczniami. Dwóch z nich trafia na pokład śmigłowca - podczas zejścia w panice zsuwali się często po kilkanaście metrów.
Na lawinisko śmigłowiec TOPR dowoził kolejnych toprowców, a także sześć psów lawinowych. W akcję włączyli się też pracownicy TPN. Wczesnym wieczorem ratownicy z powodu załamania pogody i rosnącego zagrożenia lawinowego zdecydowali o przerwaniu poszukiwań.
O poranku 29 stycznia akcja została wznowiona. Śmigłowiec, który ponownie miał przetransportować na miejsce ratowników, rozbił się na polanie w Murzasichlu. Nikomu nic się nie stało.
Po katastrofie śmigłowca ratownicy dotarli na lawinisko pieszo. Po godzinie 15 akcja została jednak ostatecznie zawieszona. Nie było już najmniejszych szans na odnalezienie kogokolwiek żywego, a ryzyko zejścia kolejnej lawiny rosło z minuty na minutę. Dramatyczna akcja skończyła się dopiero pół roku później - w czerwcu ratownicy znaleźli ciała na dnie górskiego jeziora.
Zabrakło przewodnika
Z punktu widzenia formalnego niedopełnieniem obowiązków był brak przewodnika z odpowiednimi kwalifikacjami. Taki przewodnik ma za zadanie ocenić, czy taka planowana wycieczka, bardzo ambitna zimą, może się odbyć w takich warunkach, czy nie - ocenia naszelnik TOPR. Jan Krzysztof dodaje, że w zimie w przypadku wyjścia na Rysy warunki są bardzo trudne. Warunki takie, które będą akceptowalne, to pojedyncze dni w sezonie zimowym - szczególnie im bliżej końca zimy, tym częściej. A ruch turystyczny w tym regionie jest prawie codziennie - zauważa.
Masowe wypadki lawinowe się zdarzały i nie da się wykluczyć, że w przyszłości się nie zdarzą z racji tego ogromnego ruchu turystycznego, który w tej chwili ma miejsce. Liczba osób przebywająca zimą w górach - i to coraz wyżej, coraz dalej, powoduje, że obawiamy się, by taka sytuacja się nie powtórzyła - dodaje Jan Krzysztof.
Z pewnością coraz więcej osób posiada podstawową wiedzę, wiele osób posiada dobry sprzęt. Natomiast ocena ryzyka jest w dalszym ciągu pewnym problemem - czyli przekraczanie akceptowalnego ryzyka i podejmowanie zbyt ambitnych wyjść w bardzo trudnych czy też ryzykownych warunkach - zauważa naczelnik TOPR.
W 2006 r. nauczyciel geografii i prezes szkolnego klubu sportowego w LO im. Leona Kruczkowskiego Mirosław S., który w ramach klubu zorganizował wycieczkę, został uznany za winnego sprowadzenia niebezpieczeństwa zdrowia i życia wielu osób. Został prawomocnie skazany na dwa lata pozbawienia wolności w zawieszeniu.