Już w najbliższą sobotę 19. edycja Biegu po Nowe Życie. Na trasie marszu nordic walking w Muzeum Pałacu Króla Jana III w warszawskim Wilanowie spotykają się ludzie po przeszczepie. Jedną z nich jest Agnieszka. Przeczytaj jej historię.

REKLAMA

Agnieszka Miczyńska


To był cud. Wątroba dla Agnieszki Miczyńskiej znalazła się w przeciągu zaledwie tygodnia. Kobieta była w bardzo ciężkim stanie - w śpiączce, z gorączką sięgająca 42 stopni Celsjusza, jej skóra miała pomarańczowożółty kolor, była podłączona do różnych urządzeń. Ona umiera, jej wątroba jest już zupełnie zniszczona, nie pracuje. Jedyną szansą jest przeszczep - usłyszeli bliscy Agnieszki od lekarzy.

Wszyscy byli w szoku, bo Agnieszka zachorowała nagle. Miała 27 lat, pięcioletniego synka i mnóstwo planów. Nic nie wskazywało na to, że cierpi na bardzo rzadką, genetyczną chorobę. Zaczęło się od ciągłego zmęczenia i senności, powiększającego się brzucha i wstrzymania miesiączki. Wybrała się do lekarza ginekologa, ten ją zbadał i skierował do szpitala. Tam zdiagnozowano u Agnieszki marskość wątroby. Jej skóra zaczęła przybierać żółty odcień. Okazało się, że cierpi na chorobę Wilsona.

Przyczyna w genach

Przyczyną tego schorzenia jest mutacja genu, który bierze udział w regulacji metabolizmu miedzi. W efekcie dochodzi do nadmiernego gromadzenia tego metalu w organizmie, bo nadmiar miedzi wchłoniętej z przewodu pokarmowego nie jest wydalany przez wątrobę. Metal gromadzi się w komórkach wątroby uszkadzając ją i z czasem uwalniając się do krwi. Na tym etapie choroby dochodzi także do uszkodzenia m.in. nerek oraz układu nerwowego. Jednym ze sposobów leczenie jest dieta z wykluczeniem produktów zawierających duże ilości miedzi, takich jak grzyby czy orzechy. U Agnieszki na takie leczenie było już za późno. Lekarze zdecydowali, że musi zostać przewieziona do Szpitala Klinicznego Dzieciątka Jezus w Warszawie (dzisiaj szpital wchodzący w skład UCK WUM). Rozpoczął się wyścig z czasem.

Gdy wątroba przestaje działać, chory umiera. Ja już w ogóle nie pamiętam tych kilku dni, gdy lekarze walczyli o znalezienie dla mnie nowej wątroby - mówi Agnieszka.

Gdy po operacji wreszcie się wybudziła, nie mogła zrozumieć, co się wydarzyło. Jej bracia, którzy czuwali przy łóżku powiedzieli jej, że jest w szpitalu w Warszawie. W Warszawie? Jak to? Po co? - nie mogła zrozumieć. Gdy zaczęła do siebie dochodzić, w szpitalu pojawiła się ekipa telewizyjna. Lekarze chcieli się pochwalić swoim sukcesem, mówili, że jej przypadek był niemalże jak zmartwychwstanie. Wtedy dowiedziała się, że żyje dzięki Michałowi, 22-latkowi z Pomorza, który zginął w wypadku na motorze. Jestem niezwykle wdzięczna jego rodzinie, myślę o nim codziennie, jest w moich modlitwach - mówi Agnieszka.

Do domu wróciła po miesiącu. Jeszcze nie całkiem sprawna, bo z porażeniem nerwu strzałkowego. Przez 5 lat prowadziła oszczędzający tryb życia. Nie pracowała, zajmowała się domem i dzieckiem, ale była zupełnie samodzielna. Potem zaczęła pracę w handlu.

Marzenia o wyprawach

Agnieszka żyje pełnią życia. Dużo podróżuje, chodzi po górach, marzy o podróżach. Pilnuje zażywania leków i kontrolnych wizyt, unika smażonych potraw, nie pije alkoholu. Druga wątroba służy jej już kilkanaście lat, ma świetne wyniki. Gdy pyta lekarzy, ile z nią pożyje, to mówią, że pewno krócej, niż zupełnie zdrowe osoby, ale cieszy się życiem i o tym nie myśli. Jedno jest pewne, niezależnie ile pożyję, będzie to zbyt krótko, by zrealizować wszystkie marzenia i plany - mówi Agnieszka.

Trzy zawały i udar

Jacek Zwierzchowski hokej na trawie pokochał jeszcze w czasach, gdy był dzieckiem. Wychował się na poznańskim Grunwaldzie, boisko było bardzo blisko. Wszyscy w okolicy grali w hokeja, więc on sam też zaczął biegać po trawie z hokejowym kijem. Tak go to wciągnęło, że zaczął uprawiać hokej na trawie zawodowo. Przechodziłem regularnie wszystkie wymaganie badania, nigdy nie niepokojącego nie wykazały - mówi pan Jacek.

Jacek Zwierzchowski

Po tym, jak zakończył wyczynowe uprawianie sportu trochę przybyło mu kilogramów, nie był w stanie rozstać się z papierosami, ale czuł się wyśmienicie. W sierpniu 2011 roku wziął jeszcze udział w międzynarodowym turnieju hokeja na trawie w Poznaniu. Biegał po boisku, nic złego się nie działo. Do głowy by mu nawet nie przyszło, że zaledwie za kilka tygodni przyjdzie mu zacząć walczyć o życie. 30 września, bez ostrzeżenia, dostał pierwszego zawału. Lekarze go uratowali. Nim minął miesiąc, chodził już podpierając się laską, bo przeszedł udar mózgu. W listopadzie był już po trzech zawałach.

Wszystko toczyło się bardzo szybko. Z człowieka, który nie chorował, stałem się osobą leżącą, dla której szczytem marzeń jest pójście do ubikacji przy pomocy balkonika - opowiada.

Lekarze zdecydowali, że pan Jacek musi trafić pod opiekę Szpitala Klinicznego Przemienienia Pańskiego Uniwersytetu Medycznego w Poznaniu. Profesor Marek Jemielity, kierownik Kliniki Kardiochirurgii i Transplantologii nie krył, że jedyna szansą na uratowanie życie będzie dla mężczyzny przeszczep serca. Zabieg mógł się odbyć na miejscu. Niedługo wcześniej, bo w 2010 roku, zespół profesora Jemielitego wykonał pierwszą transplantację serca w Wielkopolsce. Biorcą był 40-latek cierpiący na ciężką kardiomiopatię rozstrzeniową.

Miałem świadomość, że nie ma innej drogi, zawały zrobiły spustoszenie w moim sercu, jego frakcja wyrzutowa wynosiła około 8 proc., ledwo biło. Nigdy nie udało się ustalić, dlaczego w tak krótkim czasie doszło u mnie do trzech zawałów. Przyczyna mogła być genetyczna, mój ojciec i brat umarli w dosyć młodym wieku z powodu serca właśnie - opowiada mężczyzna.

Szybko znalazł się dawca

Jacek był w tak złym stanie, że lekarze nie mogli go już wypisać ze szpitala. Tuż przed świętami Bożego Narodzenia trafił na listę pilną do przeszczepu serca. Miał wielkie szczęście, bo czekał na niej zaledwie sześć dni. - To cud, że tak szybko udało się znaleźć dla mnie nowe serce - mówi.

Jadł akurat świąteczną kapustę z grzybami, gdy lekarz przyszedł mu powiedzieć, że jest dla niego serce. Natychmiast do szpitala zaczęli się zjeżdżać jego najbliżsi. Wszyscy byli bardzo zdenerwowani. Nie sposób nie bać się takiej operacji. Mówiłem im, że ja za chwilę zasnę, ale ich czekają ciężkie godziny oczekiwania, czy operacja się udała. Żona potem opowiadała mi, co przeżywali czekając na korytarzu, dla rodziny to naprawdę ogromny stres - mówi pan Jacek.

Na salę operacyjną pojechał o 2 w nocy, w południe został stamtąd wywieziony. Szybko zaczął wracać do zdrowia, pewno wpływ na to miała jego sportowa przeszłość. Pamięta moment, jak bardzo cieszył się, gdy po operacji samodzielnie poszedł do ubikacji, a potem z każdego kolejnego sukcesu. Nie było się bez komplikacji, bo jego organizm próbował odrzucić przeszczepione serce, ale lekarze sobie z tym poradzili. W lutym wrócił do domu, potem do swojej ulubionej drużyny. Gdzie jechałem, musiałem opowiadać swoją historię - śmieje się.